W czwartek wieczorem dotarła do nas smutna wiadomość – w wieku 82 lat zmarł Leo Beenhakker, jeden z najbardziej charyzmatycznych i utytułowanych trenerów w historii holenderskiego futbolu. Dla wielu pozostanie legendą, ale dla siebie samego był po prostu chłopakiem z Rotterdamu, który miał jedno wielkie marzenie: poprowadzić Feyenoord do mistrzostwa kraju. I właśnie to marzenie spełnił w 1999 roku.
Beenhakker objął stery w Feyenoordzie w 1997 roku, zastępując Arie Haana, który został zwolniony po serii słabych wyników. Gdy „Don Leo” – jak z czasem go nazwano – przejmował drużynę, zastał szatnię pełną indywidualności, a raczej... luźno związany zbiór piłkarzy. Szczególnie trudna była sytuacja z południowoamerykańską częścią zespołu, która czuła się wyobcowana i zagubiona.
Jednak doświadczenie zdobyte w Hiszpanii – m.in. w Realu Madryt – oraz doskonała znajomość języka hiszpańskiego pozwoliły Beenhakkerowi natychmiast zbudować mosty. Zamiast narzucać się jako trener z zewnątrz, zaczął od rozmów, od prostych pytań o życie rodzinne, codzienne sprawy, potrzeby. Wkroczył do klubu nie tylko jako szkoleniowiec, ale też jako człowiek – słuchający, rozumiejący, budujący relacje. To właśnie od zbudowania zaufania rozpoczął proces tworzenia prawdziwego zespołu.
Sygnał, że Feyenoord zaczyna wracać na właściwe tory, przyszedł szybko – i to z przytupem. Zwycięstwo 2:0 nad Juventusem w fazie grupowej Ligi Mistrzów miało wymiar symboliczny. Choć Rotterdamczycy już wcześniej stracili szansę na awans, pokonanie jednej z europejskich potęg przyniosło kibicom dumę, a drużynie – wiarę w siebie. Bohaterem tamtego wieczoru był Julio Cruz, argentyński napastnik, który zdobył dwa gole. Cruz, wcześniej zagubiony, teraz był objęty ramieniem trenera, który potrafił do niego dotrzeć jak nikt inny.
Przed sezonem 1998/1999 Beenhakker kontynuował budowę drużyny opartej na równowadze – między doświadczeniem a młodością, między rodzimymi zawodnikami a zagranicznymi talentami. Do zespołu dołączyli m.in. Bert Konterman, Ferry de Haan, Peter van Vossen i Patrick Paauwe, którzy wzmocnili holenderski trzon drużyny, gdzie już błyszczeli Paul Bosvelt i Jean-Paul van Gastel. Z kolei w ataku powstał duet, który mógł postraszyć każdą defensywę w lidze – Duńczyk Jon Dahl Tomasson, dobrze znający realia Eredivisie, idealnie uzupełniał się z Cruzem.
Wszystko zaczęło się zazębiać. Beenhakker poukładał zespół jak dobrze działającą machinę. Rok wcześniej Feyenoord zakończył sezon dopiero na piątym miejscu, ale w rozgrywkach 1998/1999 nie miał sobie równych – sięgnął po mistrzostwo z wyraźną przewagą nad rywalami. W ciągu zaledwie półtora roku „Don Leo” tchnął w drużynę nowego ducha. Fundamentem byli Holendrzy, a otoczenie tworzyli zagraniczni piłkarze o wyjątkowych umiejętnościach, tacy jak Jerzy Dudek, Bonaventure Kalou czy Igor Korneev.
Zdobycie tytułu mistrza kraju było dla Beenhakkera czymś znacznie więcej niż kolejnym sukcesem w karierze. To było spełnienie dziecięcego marzenia. Gdy jako mały chłopiec wchodził z ojcem po schodach De Kuip, nie mógł przewidzieć, że pewnego dnia stanie na jego murawie jako bohater miasta. Wygrywał już wcześniej – m.in. z Realem Madryt – ale jak sam powiedział w 2018 roku: „To było najlepsze, co mnie w życiu spotkało.”
Świętowanie tytułu na Coolsingel, wśród 150 tysięcy rozradowanych kibiców, było momentem kulminacyjnym jego kariery – nie z powodu splendoru, lecz emocji, jakie niosło ze sobą zwycięstwo w klubie, który zawsze nosił w sercu.
Komentarze (0)